niedziela, 31 lipca 2016
Ciężko
Wesele kumpla było wczoraj. Nie wiem czemu, wesela zawsze mnie "rozmaślają" (mój neologizm, oznacza "roztapiać się jak masło" ;P). I to nie śluby. Tylko wesela. I nie z zachwytu nad miłością nowożeńców. Tylko z emocji jakie wzbudza we mnie obecność mojego Kochanego i jego bliskość.
Teraz jeszcze bardziej doceniana, bo nie mam jej już na co dzień na wyciągnięcie ręki.
Na odległość żyje się ciężko. Na tyle ciężko, że od jakiegoś czasu Piotrek zaczął prosić mnie, żebym rozważyła przeprowadzkę do niego. Oczywiście nadal żyjąc w czystości. Jestem na tyle twarda w tej kwestii, że wiem, że byśmy nie upadli. Ale mimo wszystko, takie rozwiązanie jakoś nie byłoby po mojej myśli.
Piotrek powiedział mi, że podczas ślubu stojąc w drugim rządku i mając przed sobą tylko Młodych i Boga (był starszym) pomyślał jednak, że może i warto by razem nie mieszkać. Że wtedy słowa przysięgi małżeńskie by coś znaczyły.
Co nie zmienia faktu, że jest ciężko. Podczas ostatniego tańca na weselu wtulałam się w niego jak oszalała. On dzielił się ze mną troskami i tym jak trudno mu sobie wyobrazić wytrwanie jeszcze 21 miesięcy....
Bo jest już termin :) 28. kwietnia 2018.
niedziela, 24 lipca 2016
Opowieść o wzruszeniach
Od rana chodzę z lekka otępiała. Z miłości. Co zdarza się już nie tak aż często po 6 latach znajomości. Nie to że nie kocham. Nie kocham już po prostu TAK. Jak nastolatka.
A źródłem mego nieprzytomnego stanu była kwestia dość prozaiczna jak się pewnie większości wyda. Otóż o 1.27 w nocy zadzwonił telefon od Narzeczonego, o którym wiedziałam, że właśnie znajduje się na wieczorze kawalerskim kolegi. Stłumiwszy pod nosem przekleństwa, już już zaczynałam wygrzebywać się spod kołdry, wydawało mi się bowiem, że trzeba Piotrka odebrać z imprezy (czyt. podjechać po niego 30 km do innego miasta).
Wywiązał się jednak taki mniej więcej dialog:
- Śpisz?
- No JUŻ nie.
- Ach. Bo wiesz... Chłopaki weszli właśnie do klubu go-go. Ale ja stwierdziłem, że tam nie wejdę. Nie wejdę cholera. I nie wiedziałem co ze sobą zrobić. I musiałem gdzieś zadzwonić. Musiałem do Ciebie zadzwonić.
- ... O Boooże, jaki Ty jesteś kochany!
Nie jestem w stanie opisać słodyczy, która rozlała się wtedy w moim sercu. Bo, że tam nie wszedł gapić się na obce cycki to raz. A, że postawił się i był gotów odpierać kpiące ataki kolegów to dwa.
Wieczorem dokończyłam też czytać "Sprężynę" Małgorzaty Musierowicz, która zawsze mnie rozczula. Laura jest taka jak ja - jest człowiekiem powierzchownie złym, którego jednak powolutku leczy miłość. Płakałam oczywiście jak bóbr. Ale seria Jeżycjada tchnąca ze swoich kart serdecznością, domowymi plackami i łacińskimi sentencjami to taka moja słabostka z dzieciństwa. Marzyłam, żeby być tak kochaną jak bohaterki poszczególnych części.
I jestem.
A źródłem mego nieprzytomnego stanu była kwestia dość prozaiczna jak się pewnie większości wyda. Otóż o 1.27 w nocy zadzwonił telefon od Narzeczonego, o którym wiedziałam, że właśnie znajduje się na wieczorze kawalerskim kolegi. Stłumiwszy pod nosem przekleństwa, już już zaczynałam wygrzebywać się spod kołdry, wydawało mi się bowiem, że trzeba Piotrka odebrać z imprezy (czyt. podjechać po niego 30 km do innego miasta).
Wywiązał się jednak taki mniej więcej dialog:
- Śpisz?
- No JUŻ nie.
- Ach. Bo wiesz... Chłopaki weszli właśnie do klubu go-go. Ale ja stwierdziłem, że tam nie wejdę. Nie wejdę cholera. I nie wiedziałem co ze sobą zrobić. I musiałem gdzieś zadzwonić. Musiałem do Ciebie zadzwonić.
- ... O Boooże, jaki Ty jesteś kochany!
Nie jestem w stanie opisać słodyczy, która rozlała się wtedy w moim sercu. Bo, że tam nie wszedł gapić się na obce cycki to raz. A, że postawił się i był gotów odpierać kpiące ataki kolegów to dwa.
Wieczorem dokończyłam też czytać "Sprężynę" Małgorzaty Musierowicz, która zawsze mnie rozczula. Laura jest taka jak ja - jest człowiekiem powierzchownie złym, którego jednak powolutku leczy miłość. Płakałam oczywiście jak bóbr. Ale seria Jeżycjada tchnąca ze swoich kart serdecznością, domowymi plackami i łacińskimi sentencjami to taka moja słabostka z dzieciństwa. Marzyłam, żeby być tak kochaną jak bohaterki poszczególnych części.
I jestem.
niedziela, 17 lipca 2016
"Ruszyła maszyna po szynach ospale..."
Praca obroniona, emocje zeszły. Myślenie znów z wpływów dewizowych i układu rodzajowego kosztów przestawiło mi się na suknie, sale i weselne devolaye ;) Zwłaszcza na sale.
Stwierdziłam, że trzeba brać sprawy w swoje ręce. Na tygodniu Narzeczony daleko, w kolejny weekend ja wybieram się na Arenę Młodych (diecezjalne obchody Światowych Dni Młodzieży - ktoś jedzie?;)), a Luby ma kawalerski kolegi, następny weekend wesele znajomych... Pozostał tylko ten jeden najbliższy weekend. Przy niebywałej gimnastyce organizacyjnej udało się jednak zmajstrować weń zarówno wizytę w potencjalnym lokalu jak i spotkanie rodzin.
Lokal? W miarę ładny, trochę drogi, ale data... Dostępny był 28.10.2017 i wiosna 2018. "Trochę" późno... I wcale nam nie do śmiechu. Bo jak się czeka z wiecie czym to każdy dzień to mały armagedon ;)
Spotkanie rodziców? Poprawnie, sztywno. Liczba gości została finalnie ustalona na 400 (sic!). Dlatego też jesteśmy mocno ograniczeni co do wyboru sali, w okolicy tak dużych jest zaledwie kilka.
Minęły jakieś 2 tygodnie odkąd P. wyjechał. Co tydzień wraca i to kochane. Było trochę kłótni, ale w momencie gdy zdałam sobie sprawę, że jego myślenie nie kręci się tylko i wyłącznie wokół kolorowych atrakcji warszawskiego światka i że jest mu samemu smutno i źle trochę złość ze mnie zeszła. Ostatni tydzień był całkiem w porządku. Co rano - życzenia miłego dnia, co wieczór - rozmowa przez telefon. Rozłąka powoduje jednak, że dużo bardziej tęskni się za sobą fizycznie. I dużo trudniej jest nad sobą zapanować gdy już się widzimy. Z tego też faktu na myśl o wiośnie 2018 (skądinąd na pewno pięknej - zawsze marzyłam o ślubie w porze kwitnienia jabłoni) łza się w oku kręci. ;)
A może Bóg da wolną salę wcześniej? Hmm...
<tu byliśmy>
czwartek, 7 lipca 2016
Dewiza
Chociaż w kontekście jutrzejszej obrony magisterki dewiza kojarzy mi się z automatu z wpływami dewizowymi nie o takich chce tutaj mówić ;) Mam bardziej na myśli dewizę - hasło na życie, odpowiednik słynnego "hakuna matata" czy też "carpe diem". ;) Wśród wielu dobrych sformułowań, które padły na kartach książek czy też z ust niezłych kaznodziejów niektóre wydają mi się teraz szczególnie aktualne.
Miłość nie polega na tym, żeby zagarnąć kogoś dla siebie. Ten ktoś drugi nie jest i nigdy nie będzie Twoją własnością. Przyjdzie czas, że będzie trzeba go oddać. I to dosłownie, a po śmierci, jak mówi sam Pan, nie ma małżeństw.
Odkryłam, że mam z tym problem. Nigdy siebie o to nie podejrzewałam i sądziłam, że jestem ostatnią na świecie kobietą zdolną do robienia scen z zazdrości. Fascynujące jest to, że ja właściwie nie jestem zazdrosna o inne kobiety. Jestem zazdrosna o gorsze rzeczy. Bywałam nawet zazdrosna o Boga. Chciałam być wszędzie z ukochanym, chciałam być niemal nim. Chciałam wszystko robić wspólnie. Wyłam z bólu gdy opowiadał mi o jakichś zalążkach relacji z Bogiem, którą próbował budować indywidualnie. Potem trafiliśmy na dobrą książkę i dostałam jej treścią w twarz - nie mogę tak.
Facet nie jest facetem gdy nie ma przestrzeni dla siebie. Relację z Bogiem musi zbudować SAM.
Trochę kosztowało "oddanie" go Bogu. Razu pewnego, na Drodze Krzyżowej stwierdziłam jednak, że on właściwie Panie jest Twój. Masz do niego większe prawo. I ja go Tobie oddaję, bo nigdzie nie będzie miał lepiej niż u Ciebie, a przecież Go kocham. Gdybyś chciał to go bierz, chociaż ufam, że tego byś mi nie zrobił. Chciałabym pamiętać o tym, gdy przyjdzie śmierć. Chciałabym, żeby i on miał takie przeświadczenie. Żeby nie czuć wtedy żalu, buntu. Żeby się umieć uśmiechnąć i wiedzieć, że to drugie jest w najlepszym miejscu. A czy czeka, jeżeli po śmierci nie ma związków? Pewien wybitny kaznodzieja przedstawił kiedyś teorię dlaczego po śmierci nie ma małżeństw: bo wszyscy będziemy się wzajemnie kochać jakbyśmy byli małżeństwami. Czyż może być coś piękniejszego niż uczucie serdeczności, bliskości dusz nie z jedną osobą a z wszystkimi? Marzę o tym.
Nie jesteś całym światem swojego faceta, nie możesz być. Facet, którego centrum jest kobieta to wykastrowany facet. On ma przyjść do Ciebie ze swoją siłą i Ci ją dać. Ale Ty nie możesz mu jej nadać. On musi czerpać gdzie indziej.
Dlaczego o tym piszę? Bo teraz też go musiałam oddać. Innym ludziom, hen, daleko. I źle mi z tym. Ale przynajmniej znam teorię i wiem, że:
W miłości powinno zależeć Ci na tym, żeby podzielić się (!) wszystkimi genialnymi rzeczami, które Twoja druga połówka ma z innymi. Żeby oni też mieli szansę zobaczyć jaki on jest świetny, żeby odkryli w nim te wszystkie cechy, które Ty odkryłaś, żeby spędzanie z nim czasu było dla nich ubogacające.
I tak się staram na to patrzeć. Na koniec:
Miłość, która stanowi sens całego życia to niezdrowa miłość. Nie można uczynić ze związku istoty swojego życia. Trzeba widzieć życie poza nim, mieć swoje pasje, swoją intymność z Bogiem. I to wbrew pozorom wcale nie oznacza, że miłość w życiu jest czymś zbędnym. Można kochać najpiękniej i równocześnie żyć z przeświadczeniem, że "bez niego świat się nie zawali". I TO jest właściwie miłość po katolicku.
Nie udało mi się jednak zebrać "dewiz" mojego życia w jedno krótkie hasło. Wyszedł mi dywizjon dewiz ;) Może ktoś umiałby?
Właściwie kto się zgadza a kto nie? Może jakieś inne życiowe motta?
-----------
Moje przemyślenia kursywą parafrazują treści z książki Johna Eldredge - "Dzikie serce. Tęsknoty męskiej duszy". Fenomenalna, polecam.

niedziela, 3 lipca 2016
Psuję
Ech ech ech.
Moje jestestwo jednak już nie wytrzymało. Pierwsza kłótnia pojawiła się już przed wyjazdem. Wychodzi ze mnie samaniewiemco. Bardzo trudno mi nazwać uczucia, które mną targają. Bunt, chęć zachowywania się dokładnie odwrotnie niż powinnam. Niczym dojrzewająca gimnazjalistka :D
Jest mi przykro, że nie będę mogła być obok, żeby go pocieszyć gdy mu coś nie wyjdzie, przytulić, czuję się trochę bezużyteczna, niepotrzebna. Boję się, że będziemy rozmawiać dużo mniej, wiedzieć o sobie dużo mniej, oddalać się. Że nawet nie będzie czasu, żeby się porządnie pokłócić, będziemy dla siebie mili i ogładni, tak, że staniemy się dla siebie mniej bliscy, a bardziej obcy. Przykro mi, że nie będę miała udziału w jego przygodach w wielkim świecie, rzeczach, które będą sprawiać mu radość. Źle mi, że narzeczeństwo, które chciałam poświęcić na pracę nad sobą, jeszcze większe poznawanie siebie będziemy spędzać właściwie oddzielnie, bardziej oddalając się niż zbliżając...
Jakieś rady, sugestie?:)
Ja póki co wymyśliłam tylko, że będę się modlić o pokorę, zrozumienie i pomoc. Bo sama tego nie udźwignę.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)

