Od rana chodzę z lekka otępiała. Z miłości. Co zdarza się już nie tak aż często po 6 latach znajomości. Nie to że nie kocham. Nie kocham już po prostu TAK. Jak nastolatka.
A źródłem mego nieprzytomnego stanu była kwestia dość prozaiczna jak się pewnie większości wyda. Otóż o 1.27 w nocy zadzwonił telefon od Narzeczonego, o którym wiedziałam, że właśnie znajduje się na wieczorze kawalerskim kolegi. Stłumiwszy pod nosem przekleństwa, już już zaczynałam wygrzebywać się spod kołdry, wydawało mi się bowiem, że trzeba Piotrka odebrać z imprezy (czyt. podjechać po niego 30 km do innego miasta).
Wywiązał się jednak taki mniej więcej dialog:
- Śpisz?
- No JUŻ nie.
- Ach. Bo wiesz... Chłopaki weszli właśnie do klubu go-go. Ale ja stwierdziłem, że tam nie wejdę. Nie wejdę cholera. I nie wiedziałem co ze sobą zrobić. I musiałem gdzieś zadzwonić. Musiałem do Ciebie zadzwonić.
- ... O Boooże, jaki Ty jesteś kochany!
Nie jestem w stanie opisać słodyczy, która rozlała się wtedy w moim sercu. Bo, że tam nie wszedł gapić się na obce cycki to raz. A, że postawił się i był gotów odpierać kpiące ataki kolegów to dwa.
Wieczorem dokończyłam też czytać "Sprężynę" Małgorzaty Musierowicz, która zawsze mnie rozczula. Laura jest taka jak ja - jest człowiekiem powierzchownie złym, którego jednak powolutku leczy miłość. Płakałam oczywiście jak bóbr. Ale seria Jeżycjada tchnąca ze swoich kart serdecznością, domowymi plackami i łacińskimi sentencjami to taka moja słabostka z dzieciństwa. Marzyłam, żeby być tak kochaną jak bohaterki poszczególnych części.
I jestem.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz